Według danych Światowej Organizacji Zdrowia, nawet jeden na
siedmiu mieszkańców naszego globu dotkniętych jest jakąś formą
niepełnosprawności. Autorzy projektu „(Nie)widzialni” z Fundacji
StwardnienieRozsiane.info zakładają, że w Polsce możemy śmiało mówić nawet o 7
milionach takich osób. Szacują ponadto, że w przypadku 80% z nich mamy do
czynienia z tzw. niewidoczną lub ukrytą niepełnosprawnością.
Problem jest niezwykle istotny, choćby dlatego, że to głównie
przedstawiciele tych pozostałych 20% tworzą w świadomości społecznej wizerunek
całego środowiska osób z niepełnosprawnościami. Ludzie, których ograniczeń nie
widać na pierwszy rzut oka, mają pełne prawo czuć się niedostatecznie
reprezentowani. Prawodawstwo, programy wsparcia, kampanie społeczne, a nawet
badania naukowe związane z niepełnosprawnością koncentrują się głównie na
niepełnosprawnościach widocznych i takich – powiedzmy – bardziej ograniczających
normalne funkcjonowanie.
Inna sprawa, że mało kto decyduje się ujawnić taką informację
o sobie, gdy może tego uniknąć. Wielu ludzi zataja więc fakt bycia osobą z
niepełnosprawnością przed pracodawcą, władzami uczelni, a często nawet przed
znajomymi, rezygnując przez to z udogodnień czy wsparcia. Osoby te za wszelką
cenę chcą być postrzegane na równi ze swoimi zdrowymi koleżankami i kolegami.
Nie chcą być traktowane jako gorsze lub w jakimś sensie uprzywilejowane czy
usprawiedliwione, gdy z czymś sobie nie radzą. Tak właśnie przejawia się lęk
przed ableizmem, a więc bazującą na stereotypowym postrzeganiu osób z
niepełnosprawnościami dyskryminacją.
Nie bez powodu podałem na wstępie przykład lekkiej, zazwyczaj
niezauważalnej dysfunkcji słuchowej. Często bowiem osoby nią dotknięte nie
posiadają orzeczenia o niepełnosprawności, a nawet nie myślą, by się o nie
postarać. Czasami, gdy aparat słuchowy nie niweluje do końca problemu, mogą co
najwyżej liczyć na orzeczenie o stopniu lekkim. Jeśli natomiast ktoś całkowicie
nie słyszy, to przecież także nikt tego nie zauważy, mijając taką osobę na
ulicy czy siedząc obok niej w autobusie. Dlatego nie bez powodu linie lotnicze
proszą, by informować załogę samolotu o swoich problemach. W sytuacji zagrożenia,
gdy np. akcja ratunkowa bazuje na wykonywaniu poleceń załogi, osoba
niesłysząca, która ukryła swoją niepełnosprawność, może stanowić zagrożenie dla
siebie i innych.
Tak samo może być w przypadku kogoś, kto ma szczątkowe
widzenie, a mimo to porusza się w przestrzeni publicznej bez białej laski lub
psa asystującego. Inni użytkownicy dróg i chodników muszą wiedzieć o problemie,
by odpowiednio dostosować swoje zachowanie do sytuacji. Gdy tego nie wiedzą, o
wypadek nie trudno. Dlatego też polskie przepisy o ruchu drogowym wręcz
nakładają taki obowiązek na osoby niewidome, poruszające się samodzielnie. A
jednak nierzadko w myślenie ludzi, którzy coś tam jeszcze widzą lub tracą
wzrok, wkrada się wstyd i pokusa, by swoje ograniczenia możliwie jak najczęściej
ukrywać.
Według Invisible Disabilities Association, niewidoczne
niepełnosprawności odnoszą się do szeregu objawów, takich jak wyniszczający
ból, zmęczenie, zawroty głowy, dysfunkcje poznawcze, urazy mózgu, różnice w
uczeniu się, zaburzenia zdrowia psychicznego oraz upośledzenia słuchu i wzroku.
Ta organizacja przyjmuje więc bardzo szeroką definicję, ale jak najbardziej
słusznie. Problem ukrytych niepełnosprawności musi być nagłaśniany. To jedyny
sposób na zwalczanie ableizmu i lęku przed nim. Właśnie taki cel ma projekt
„(Nie)widzialni”. Chodzi o to, by osoby z niewidocznymi niepełnosprawnościami
mogły korzystać ze swoich praw na równi z innymi, by nie musiały wstydzić się
swoich ograniczeń, by nie były narażone na dyskryminację, złe traktowanie i
zdziwienie czy wręcz oburzenie, gdy np. ktoś z pozoru zupełnie zdrowy ośmieli
się zająć w tramwaju miejsce oznaczone symbolem wózka.
I tutaj pojawia się kolejny problem. Mianowicie, jak odróżnić
osobę z ukrytą niepełnosprawnością od zwyczajnego cwaniaka? Niestety zazwyczaj
się nie da. Przecież nikt nie ma obowiązku w większości sytuacji ani nosić, ani
okazywać komuś orzeczenia o niepełnosprawności.
Żeby kupić bilet ulgowy na pływalnię, trzeba okazać stosowny
dokument. Ale żeby skorzystać z szatni dla osób z niepełnosprawnościami,
okazanie dokumentu nie jest już konieczne. Wielokrotnie byłem już świadkiem
sytuacji, że z szatni takiej korzystała rodzina z dziećmi lub ktoś z pozoru
zupełnie zdrowy. I rzecz jasna nigdy nie miałem stuprocentowej pewności, że
robią to, bo mają do tego prawo, czy też
tylko ze względu na wygodę, bo mniej ludzi, bo szafki większe i w ogóle
więcej miejsca.
Więcej przestrzeni na głowę jest na pewno, chyba że w szatni
takiej pojawią się np. dwie osoby na wózkach, ktoś poruszający się o kulach,
niewidomy z przewodnikiem lub nawet bez, bo znając dobrze to miejsce, radzi
sobie w nim samodzielnie. A takie szatnie zazwyczaj są stosunkowo małe,
przewidziane na kilka osób.
A teraz wyobraźmy sobie kolejkę do lekarza. Jeśli osoba z
widoczną niepełnosprawnością chce skorzystać z pierwszeństwa, raczej nikt nie
będzie miał nic przeciwko. No chyba, że w kolejce są inni posiadacze orzeczeń,
kobiety w ciąży, seniorzy itd. Wtedy może zacząć się nieprzyjemna licytacja,
kto jest „bardziej chory”, „bardziej uprawniony”, a kto jest zwyczajnym
cwaniakiem. Co w takiej sytuacji zrobi więc człowiek cierpiący np. z powodu
przewlekłego bólu, którego przecież nie widać? Prawdopodobnie zaciśnie zęby i
swoje odczeka.
Myślę, że to jest właśnie powód, dla którego przywilej
pierwszeństwa jest często martwy. No ale na pewno nie są martwe przepisy
dotyczące miejsc parkingowych. Za nieuprawnione parkowanie na tzw. kopercie
grozi mandat (nawet 1200 zł), 6 punktów karnych i odholowanie pojazdu. A
przecież i tak mnóstwo jest sytuacji, gdy zatrzymują się na kopertach kierowcy,
którzy ani nie mają do tego prawa, ani tego nie potrzebują. Tu jednak sprawa
jest prosta: nie masz karty parkingowej – ponosisz karę, a skuteczność
tłumaczeń, że „tylko na chwileczkę” jest raczej niska.
Jednak nikt nie będzie przecież karał zdrowych ludzi za
korzystanie z toalet czy szatni dla osób z niepełnosprawnościami. Po pierwsze
nikt nie ma do tego uprawnień, po drugie byłoby to bardzo trudne, a po trzecie
– mogłoby być uwłaczające dla osób z niewidoczną niepełnosprawnością.
Czy istnieje na to jakieś lekarstwo? Chyba jedynym jest i w
tym wypadku budowanie świadomości społecznej, odwoływanie się do rozsądku,
empatii... I dotyczy to również samych osób z niepełnosprawnościami. Musimy – w
miarę możliwości – realnie oceniać sytuację, bo może w danej chwili ktoś inny
bardziej od nas potrzebuje skorzystać z jakiegoś udogodnienia.
Chociaż w sumie jest też drugi potencjalny sposób. Może we
wszystkich miejscach, gdzie możliwe jest korzystanie z udogodnień dla osób z
niepełnosprawnościami, powinny działać czytniki legitymacji czy innych
dokumentów potwierdzających uprawnienia? Ale takie rozwiązanie od razu rodzi
kolejne pytania. Bo co, jeśli jakieś tego typu urządzenie nie będzie akurat
działać lub ktoś nie będzie w stanie z niego skorzystać? Eh... Mimo wszystko
lepiej więc odwoływać się do wiedzy, rozsądku i dobrej woli, a cwaniactwu – gdy
to tylko możliwe – mówić zdecydowane „Nie!”.
Autor: Juliusz Koczaski, Redaktor WERBEO